Zamknij

Hubert Zemler, czyli werble z Ursynowa. "Najlepszy jest gubbing" WYWIAD

11:37, 18.08.2019 Kuba Turowicz Aktualizacja: 15:20, 21.08.2019
Skomentuj Tomek Kulbowski Tomek Kulbowski

Zaczynał od fortepianu. Mając 10 lat zmienił instrument na..., jak się później okazało, pasję życia. Dziś jest jednym z najlepszych perkusistów polskiej sceny improwizowanej. Współtwórca wielu projektów i zespołów z pogranicza jazzu, eksperymentu i improwizacji. Wychowany na Ursynowie, na który po kilku latach powrócił. Z Hubertem Zemlerem rozmawiamy o różnych obliczach dzielnicy i nie tylko.

Jesteś równolatkiem Ursynowa?

Ja się urodziłem w 1980 roku.

Dzielnica jest więc o 3 lata starsza...

Mieszkałem przy Dunikowskiego, pamiętam, że na Puszczyka byli już pierwsi ursynowianie. 

Jak wspominasz życie na Ursynowie, kiedy byłeś dzieckiem?

Ekstra było! Dookoła budowy, powstające metro. Zawsze próbowaliśmy dostać się do tych kanałów, ale ja się ostatecznie bałem i nie wszedłem. To było jak wieczne wakacje. Budowy i sady, wciąż gdzieś łaziliśmy. Dziwię się, że nikomu się nic nie stało, bo np. skakaliśmy z dźwigów. Jak film przygodowy! 

Rowerami gnaliśmy na lotnisko, po drodze leżała rozwalona wieża poniemiecka. Opowiadaliśmy sobie jakieś zmyślone historie i mity. Karolina Gruszka mieszkała w domku jednorodzinnym obok mnie. Chodziliśmy razem do zerówki. Zagrałem jedną scenę z nią w "Sposobie na Alcybiadesa". Byłem perkusistą, a postać nazywała się "uczeń z Otwocka".

Jeden z ursynowskich raperów powiedział mi, że najczęściej spotykał się z kolegami się na boisku...

Chłopaki spotykali się przy mojej szkole. Mama mnie tam nie puszczała, bo byli łobuzami. Później zrozumiałem, czemu nie grałem w piłkę. Oni grali i mogli Cię zaczepić albo jakiś problem się pojawił. Przestała więc nas piłka interesować, bo kojarzyła się z nim. Graliśmy w kosza, kiedy popularny był Michael Jordan i Chicago Bulls. Chłopaki ustawiali się na górce, były solówy. Realia osiedlowego życia... Ja trochę jeździłem na desce, później dostałem rolki od wujka.

Brzmi jak bardzo aktywne dzieciństwo.

Tak, brak komputerów powodował, że nikt nie chciał siedzieć w domu. Jeden, wielki małpi gaj.

Wyszło tak, że teraz to Ty tutaj wychowujesz własne dziecko.

Chciałem pokazać synowi trochę swojego dzieciństwa. On jest jeszcze mały, więc raczej nie pamięta poprzedniego mieszkania z Muranowa. Kopa Cwila jest dla niego normalna, biega tu, jeździ na rowerze. Przede wszystkim jest bezpieczny. To ogromna, zielona przestrzeń. Jeździmy na rowerach, oglądamy samoloty i zachody słońca. Zamieszkaliśmy blisko mojej mamy - przy Końskim Jarze.

Na podwórku był małpi gaj. Kiedy w tym wszystkim pojawiła się perkusja?

Wtedy były tylko rejonowe szkoły muzyczne, chyba trzy klasy. Mój starszy brat chodził do szkoły podstawowej nr 313 przy Cybisa. Tam właśnie kończył trzecią klasę a ja akurat zaczynałem szkołę. Brat uczył się później na Żoliborzu, więc rodzice uznali, że może ja też tam pójdę. Dojeżdżałem chyba z 17 km.

Moje dzieciństwo to było ciągłe podróżowanie po Warszawie. Dlatego teraz nie jest dla mnie uciążliwością przemieszczanie się między dzielnicami. Wstawałem rano, żeby zdążyć na autobus pośpieszny linii "U" - jechał na Plac Wilsona, wtedy Komuny Paryskiej.

W szkole zaczynałeś od perkusji?

Na początku był fortepian, ale niezbyt się przykładałem. Tak bywa z dziećmi. Spróbowałem perkusji i tak już zostało. Do fortepianu trzeba było mieć specyficzne podejście, którego mi brakowało. Zajęcia muzyczne były przeplatane normalnymi lekcjami. Po matematyce było kształcenie słuchu. To bardzo dobrze zorganizowane, bo uczysz się muzyki z pozostałymi rzeczami, to staje się naturalne.

fot. Konrad Zemler

Zacząłem grać na zestawie i to było wywrotowe! Mówiono wtedy, że to dla chałturników, że jazz to w ogóle zła muzyka. Dziś też się spotyka takie nastawienie, choć powoli to się zmienia. Muzycy klasyczni są konserwatywni, instytucje leniwe poznawczo, więc wolą utrzymywać kierunek gry w orkiestrze. O jazzie często nie mają pojęcia.

Byłeś więc muzycznym buntownikiem?

To, co robiłem, było w kontrze. Na początku była to walka, która ukształtowała moją postawę. Cały czas lubię eksperymentować. Już na studiach myślałem, że będę się zajmować muzyką współczesną, ale nie było odpowiedniego dla mnie programu. W Europie to student decyduje, co będzie robić i od pewnego momentu zajmuje się tylko tym. U mnie nie było takiej możliwości, ale nie przeszkadzało mi to. Czerpałem tyle, ile się dało a w międzyczasie robiłem swoje.

Pierwszy koncert zagrałeś na Ursynowie?

Robiliśmy z kolegami jakieś pierwsze playbacki zespołów. Pamiętam, że to był koncert w klubie "Olimp", którego już nie ma. To był jakiś fusion jazz. Przyszli rodzice, znajomi. 

Jak zmienił się Ursynów w Twoich oczach?

Wszędzie są reklamy. Narzekano kiedyś, że Ursynów jest szary. Nie zgadzam się z tym. Pamiętam, że kiedy szło się między blokami przy Dunikowskiego, one były całe w zieleni. To latem, bo jesienią oglądaliśmy żółto-czerwone pędy winne. One pięły się po kamyczkach elewacji. Zrobione były w jakimś celu i w końcu to przyniosło efekt. Później zaczęto to wycinać. Przyszło ocieplanie bloków i zalała nas pasteloza. Róże, seledyny...

Miętowe ciasta...

Tu jeszcze się z tym opamiętali. Jeżdżę po całej Polsce i widzę wesołą myśl architektoniczną. To jest fantazja!

A co lubisz w naszej dzielnicy?

Kopę Cwila. Teraz jestem też specjalistą od placów zabaw. Lubię ten zakątek i przejście nad Dolinkę. Najlepszy jest tzw. gubbing, czyli rowerem w labirytny uliczek. Nie mam pojęcia, gdzie jestem i nagle wypadam na Belgradzką. To jest fantastyczne!

Gdybyś mógł w tej chwili coś zmienić na Ursynowie? Co by to było?

Chciałbym, żeby uporządkowano miejsca, które miały przeznaczenie i służyły, a dziś marnieją i nikt z nich nie korzysta. Jest tego sporo, niedziałające fontanny, pobliski skatepark. Dobrze byłoby reanimować stare koncepcje, bo teraz wychodzi na to, że powstały na marne.

Można Cię usłyszeć na Ursynowie?

Ursynów ma potencjał dużego miasta. Brakuje jednak miejsca na kulturę awangardową. Najpierw trzeba ludziom przybliżyć program takiej sztuki, bo nie przyjmie się tak szybko. To musiałoby być coś w rodzaju klubu muzycznego. Tego chyba nie ma czegoś takiego... albo o tym nie wiem.

Grałeś z wieloma muzykami na całym świecie. Którego cenisz najbardziej?

Grałem z nieodżałowanym Zbigniewem Wodeckim w Mitch&Mitch. To był dla mnie bardzo ważny projekt. Odtworzenie debiutanckiej płyty Wodeckiego z 1976 roku. To był fantastyczny człowiek. Skromny i zdystansowany do celebryckiego świata. Powtarzał, że to tylko taka gra, że nie można zwariować. To był dobry człowiek, pomagał całej rodzinie, żył szybko i intensywnie, kilka koncertów w weekend. Wciąż jeździł samochodem, potrafił po koncercie wracać sam ze Szczecina do Krakowa. Nie pamiętam, żeby był dla kogoś niemiły. Niezwykle utalentowany muzyk.

Dziękuję za rozmowę.

(Kuba Turowicz)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

ObserwatorObserwator

1 0

To bardzo fajne mieć swoją pasję życia. A tak na marginesie bardzo lubię dżwięk perkusji. 19:06, 20.08.2017

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%