Zamknij

Jesteśmy z Ursynowa. Błoto, meta i taxi

09:01, 20.01.2019 Redakcja Haloursynow.pl Aktualizacja: 14:57, 20.01.2019

Alkohol nabywany nie do końca leganie na słynnej "mecie" przy Barwnej. Kłopoty ze wszędobylskim błotem, zaopatrzeniem oraz telefonami. Trudy życia na nowym, budujących się osiedlu wspomina na naszych łamach kolejny "pionier" Ursynowa - Zbigniew Andrzej Adamczyk. Publikujemy fragment książki ze wspomnieniami mieszkańców "Jesteśmy z Ursynowa".

Moja przygoda z Ursynowem rozpoczęła się wizytą w wydziale lokalowym przy ul. Bednarskiej, gdzie dostałem propozycję lokalizacji mojego przyszłego mieszkania. Było to chyba w 1978 roku ubiegłego wieku. Odpowiednie wkłady finansowe „pracowały” na żony i mojej książeczkach mieszkaniowych. Założyli je nasi zapobiegliwi Rodzice i przez lata ciułali pieniążki z nadzieją, że wyfruniemy z rodzinnych gniazd przed osiągnięciem wieku emerytalnego. Taka była rzeczywistość w PRL. Obywatele kredytowali państwo i jego inwestycje. Podobnie było z samochodami. Mój ojciec wpłacił pełną sumę wartości Fiata 126p i czekał pięć lat na naciśnięcie pedału gazu swojego samochodu. Miał szczęście, że uzyskał to autko w tak krótkim czasie, gdyż stał się jego posiadaczem w drodze losowania. 

Urzędnicy z Bednarskiej podali nam roboczy numer budynku (610) oraz numer mieszkania, w którym mieliśmy szansę niebawem zamieszkać. Łaskawie dostaliśmy siedmiodniowy termin na akceptację ich wskazania. Głód zamieszkania „na swoim” młodego małżeństwa z małym dzieckiem był na tyle silny, że w zasadzie byliśmy gotowi zgodzić się na każdą ofertę jeszcze przed jej przedstawieniem. Oślepieni szczęściem ruszyliśmy na południe od Mokotowa. Nie pamiętam jak dojechaliśmy na Ursynów, który wtedy był wielkim placem budowy, ale pamiętam, że brnąc w błocie staraliśmy się przez kilka godzin ustalić lokalizację budynku, w którym znajdziemy nasze największe marzenie. Dopiero pomoc niezbyt trzeźwych panów w kufajkach spowodowała, że wylądowaliśmy na odpowiednim placu budowy. 

Na ścianie rosnącego budynku była namalowana liczba 610. Hurrrra! Trafliśmy! Ale za chwilę w miejsce euforii zwątpienie... Nasze gniazdko ma być na trzecim piętrze, a dopiero są fundamenty, piwnice, parter bez stropów i siedmiodniowy termin na decyzję. Odszukany technik budowlany zapewnił nas, że rozkład pomieszczeń mieszkalnych jest taki sam na każdym piętrze i wskazał nam takie jak „nasze”. Wróciliśmy na Bednarską i po raz drugi w życiu wspólnie z żoną powiedzieliśmy przed obliczem urzędnika - TAK! 

Wielka płyta, nowatorskie techniki epoki towarzysza Gierka pozwoliły nam stosunkowo szybko tu zamieszkać i tak w roku 1980 staliśmy się Ursynowianami. Już jako mieszkańcy Ursynowa przeżywaliśmy z radością wiosnę Solidarności i późniejszą gorycz wynikającą z najazdu Polski przez wojska generała Jaruzelskiego. W Sylwestrową noc tego podłego 1981 roku śpiewaliśmy wielokrotnie w kilkanaście osób zaraz po północy pieśń „Żeby Polska była Polską”. Nie, nie w mieszkaniu. Z balkonu szóstego piętra. Głośno! Przyłączali się do nas inni mieszkańcy. Milicja na szczęście nie. 

powyżej: budujący się Ursynów - 1977 rok, fot. G. Rutkowska, ze zbiorów NAC

Co najbardziej pamiętam z tych pionierskich czasów? Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. Do kontenerów (skrzyżowanie dzisiejszej al. KEN i Bartóka) noszących szumną nazwę sklepów miałem około 200 metrów i nie dało się tam dojść suchą stopą bez kaloszy. Do autobusu, którym musiałem rano dostarczyć córę do mokotowskiego przedszkola przy ulicy Dąbrowskiego też wbijałem się oblepiony błotem. Nie zawsze udawało mi się wbić, gdyż trudno to było zrobić, mając małe dziecko na ręku. Ale często „dobijali” nas współpasażerowie oczekujący na czerwoniaka i jakoś dojeżdżaliśmy. Oni też byli w butach zabłoconych ponad kostki. 

Telefony to osobna historia. W promieniu ok. 300 metrów od bloku były dwa automaty. Do tego na ulicy Koncertowej można było dostać się bez kaloszy, ale do tego na osiedlu Koński Jar musiałem je wkładać. Bywało, że oba były czynne i z radością witałem widok kolejki mniejszej niż 5 osób. Mój rekord w kolejce to 27 osób przede mną. Pamiętam błagających o przepuszczenie w kolejce bo np. trzeba wezwać pogotowie. Pamiętam pana, który dzwonił gdzieś za granicę z automatu przy Koncertowej. 

Co chwila musiał wrzucać monetę. Był na to przygotowany, ale automat nie, gdyż szybko się zatkał. Musiałem przejść do tego na Końskim, wstępując do domu w celu założenia kaloszy. 

Meta! Mety to były miejsca, w których można było zakupić alkohol o każdej porze. System kartkowy partyjnych kacyków nie był w stanie zaspokoić potrzeb społeczeństwa na te monopolowe artykuły. A były to artkuły pierwszej potrzeby, gdyż stanowiły walutę, której nawet dolce nie były w stanie zastąpić. Nowe mieszkanie, mnóstwo niedoróbek spowodowanych przez peerelowskich mistrzów budowlanych, wielokroć pokazywanych w filmach przez Mistrza Bareję, zmuszały świeżych lokatorów do pozyskiwania różnych materiałów w celu naprawiania ich błędów. Zakupienie np. cementu w sklepie graniczyło z cudem. 

Mając flaszkę, podchodziło się do najbliższego płotu budowy i po krótkiej rozmowie po jednej stronie lądowała flaszka, a po drugiej np. dwa worki cementu. Bywałem więc wielokrotnie na Mecie, gdzie ze strachem chowałem do kieszeni butelkę jakiejś czyściochy. Najczęściej była to Baltic Vodka. Kiedyś miałem okazję jej posmakować. Niepowtarzalny smak tego trunku powodował podnoszenie włosów na przedramionach i dziwne skurcze w brzusznych partiach ciała. Kontrahentom „zza płota” jednak to nie przeszkadzało, więc cement, rurki, kafelki oraz poprawki mogłem za tę walutę uzyskać bez zbędnej zwłoki.

powyżej: budynek przy ul. Barwnej, tzw. Czerwoniak lub Dom Dżokeja. To w tym domu znajdował się pierwszy na Ursynowie sklep spożywczy oraz nielegalna "meta"

Poza robotnikami, gorzałką pozyskaną z Mety pożywiali się także liczni moi przyjaciele, pomagający w trudnych pracach i poprawkach po dzielnych budowlańcach. Żeby doprowadzić do użytku mozaikę dębową na podłodze mojego mieszkania, należało ją odpowiednio przygotować. W tym celu potrzebny był drogi cykliniarz lub przyjaciele i potłuczone szkło, którym zeskrobywało się wszelkie brudy pozostawione przez partaczy budowlańców. Do dzisiaj mam w oczach widok kumpli z ich wypiętymi zadkami z zapałem szlifujących kawałkami szkła parkiet. Szkło się na dębinie szybko tępiło, więc... znowu Meta.

Podczas jednej z wizyt na Mecie zrobiło mi się ciepło w gaciach. Wychodząc zderzyłem się z umundurowanym funkcjonariuszem MO. Koniec... wpadka... prokurator... sąd... wyrok! Działacz podziemia pójdzie do pierdla za gorzałę! Kumple gniją tam za Wolną Polskę! Okazało się jednak, że pan w mundurze także przyszedł po flaszkę. Zapewne pełnił służbę w komisariacie, który znajdował się w pobliżu Mety i musiał wraz z kolegami jakoś umilić sobie nudny jej czas. Nie pamiętam, kto dał mi adres tej Mety i jak zostałem zapamiętany jako swojak. Pamiętam jednak, że prowadząca ją pani była w mocno podeszłym wieku i po otrzymaniu zamówienia oraz przyjęciu pieniędzy znikała za wysokimi zwałami różnych mebli, szmat i makulatury. Tak, ta pani miała znaczący wpływ na ówczesny komfort życia w moim mieszkanku i nigdy Jej tego nie zapomnę. Meta była w narożnym starym budynku przy ulicy Barwnej krzyżującej się z ulicą Romera. Naprzeciwko był Komisariat Milicji. 

Byłem tam jako „klient” dwukrotnie. Nie zapomnę, kiedy to gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych milicja wywlekła mnie ze sklepu mięsnego przy Końskim Jarze. Miałem bowiem idiotyczne pragnienie zakupu jakiejś konkretnej wędliny i mięsa, a pani sprzedawczyni uznała, że mam kupić to, co ona mi oferuje, czyli jakieś ochłapy. Wcześniej wycięła mi z kartki „na mięso” odpowiednie odcinki. Zaparłem się, długaśna kolejka za mną warczy... Trwało to kilkanaście minut i wezwana MO zrobiła porządek w sklepie. Wylądowałem w komisariacie, gdzie bardzo starano się, aby wbić mi do łba, że klient nie zawsze ma rację. Nie tylko słownie. Po kilku miesiącach znowu mnie z tego sklepu zabrała MO. Tym razem chciałem nabyć 10 jajek. Pani sprzedawczyni zażądała torebki pokazując napis, na którym jak byk stało, że klient kupujący jaja ma takową mieć. Odpowiedziałem, że mam, ale tam są już dwa i na te nowe dziesięć to ona ma mi zapewnić opakowanie. Pyskówka, kolejka warczy, przyjazd MO i znowu komisariat z naukami o aspołeczności.

powyżej: kolejka do automatu telefonicznego, fot. Włodzimierz Pniewski, źródło: ursynow.org.pl

Taksówki. Wrócić na Ursynów taksówką po 22.00 to był sukces. To była tzw. sypialnia stolicy i taksiarze bardzo tych kursów nie lubili. Zmuszony do tego środka lokomocji, dopiero po wygodnym umoszczeniu się na tylnym siedzeniu, zerkając w lusterko wsteczne kierowcy rzucałem hasło – Ursynów. Tam odbijała się twarz, zwykle wnerwionego, człowieka. Dzisiaj inaczej się to określa. Bywało, że i z rana musiałem skorzystać z usług Taxi. Przed 8.00 rano na postoju czekało już co najmniej kilkanaście osób. Podjeżdżały różne pojazdy, nie tylko oznaczone taksówki. Do pracy miałem okazję dojeżdżać pojazdami MPO, karetkami, cysterną z wodą, radiowozem MO i oczywiście prywatnymi samochodami. Te debilne czasy na szczęście minęły. 

Ursynów rozkwitł, stał się dojrzałym miastem, którego nie zamieniłbym na żadne inne. Tutaj rozpocząłem swoje dorosłe życie i tu je zakończę. Tutaj widzę zimy, wiosny, gorące lata i jesienne szarugi. Tutaj jest moje miejsce i go nie zamienię. Na Ursynowie poznałem wielu wspaniałych ludzi, z którymi wniosłem (mam nadzieję) swoją cząstkę dla rozwoju tej Dzielnicy. Mieszkając tutaj realizowałem swoje ambicje polityczne, samorządowe, związkowe i społeczne. Byłem posłem, radnym, członkiem zarządu gminy Ursynów, związkowcem, tworzyłem i kierowałem kołem wędkarskim zrzeszającym obecnie ponad 1000 osób, wspierałem i wspieram lokalne inicjatywy. 

Żałuję, że Czesław Niemen – wspaniały i wielki artysta – tworząc niezapomniany utwór “Sen o Warszawie” nie znał jeszcze Ursynowa. Ale to oczywiście taka moja ursynowska mrzonka. Dzisiaj spacerując po mojej ukochanej dzielnicy nieraz wypatruję błota. Owszem, często się na nie natykam, ale to już nie to błoto, błoteczko, błociuteńko... Nie ma też Mety, Metusi, Metusieńki... A taksówki są na każdym postoju lub po zamówieniu pod wejściem do klatki schodowej. Kierowcy uśmiechnięci gotowi jechać tam, gdzie ja chcę, a nie tam, gdzie im wygodnie. 

Ryb w okolicznych wodach jest coraz mniej i muszę ich szukać daleko od Ursynowa. Coś minęło, nowe przyszło. Ale to chyba lepiej, prawda?

Zbigniew Andrzej Adamczyk

działacz społeczny, związkowy i polityczny. Był posłem na Sejm RP I kadencji, radnym gminy Warszawa-Ursynów (1998-2002), członkiem zarządu gminy, wieloletnim członkiem Rady Sekcji Ochrony Zdrowia NSZZ Solidarność Region Mazowsze oraz pracownikiem Instytutu Kardiologii w Warszawie w Zakładzie Hemodynamiki.

Poniżej: autor wspomnień na promocji książki "Jesteśmy z Ursynowa"

*Tekst pochodzi z książki "Jesteśmy z Ursynowa" ze wspomnieniami mieszkańców wydanej staraniem Ewy Cygańskiej, nakładem Dzielnicowego Ośrodka Kultury. Pozycja do nabycia w DOK Ursynów przy ul. Kajakowej 12b.

[ZT]12125[/ZT]

(Redakcja Haloursynow.pl)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(5)

ar-koar-ko

2 1

To były piękne dni! 12:17, 20.01.2019

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

KJLKJL

2 1

To se ne vrati. Prohujalo s vihorom. 20:46, 20.01.2019


reo

seniorekseniorek

2 0

Teraz po mecie dzieciaki mają błoto z mózgu i rozbijają się taxi po centrum. 13:54, 20.01.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

KJLKJL

4 0

Gdzie dziewczyny z tamtych lat, no gdzie? 14:00, 20.01.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

profesor68profesor68

0 0

ja po mecie biorę taxi i nie chodzę po błocie 15:47, 20.01.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%