Zamknij

"To było nieuniknione". Ursynowianin wspomina walkę w Powstaniu Warszawskim

16:54, 31.07.2021 Anna Łobocka Aktualizacja: 17:22, 31.07.2021

Janusz Maksymowicz ps. "Janosz" 77 lat temu, jako nastolatek walczył na Starym Mieście i w Śródmieściu. Podzielił się z nami wspomnieniami z burzliwych dni Powstania Warszawskiego.

Walczył w zgrupowaniu "Sosna" kompanii szturmowej P-20 jako strzelec. Obecnie działa w Związku Powstańców Warszawskich i Związku Kombatantów RP i Byłych Wieźniów Politycznych. Janusz Maksymowicz na Ursynowie mieszka od ponad 30 lat.

Wychował się Pan na Starym Mieście, w czasach kiedy nasza dzielnica jeszcze nie istniała.

Wtedy w latach 40. Ursynowa nie było, tylko wsie Dąbrówka, Pyry, Natolin i inne, więc jak tu się coś działo, to podlegało pod Mokotów. Granica Warszawy była w miejscu gdzie dziś jest stacja metra Wilanowska, wtedy to był dworzec południowy.

Jak wielu uczestników Powstania mieszka obecnie na Ursynowie?

Bardzo trudno powiedzieć, bo nie wszyscy są stowarzyszeni w związkach kombatanckich, wielu odeszło już na wieczną wartę. Sam byłbym ciekawy ilu nas tu jeszcze jest. Z bardziej znanych uczestników Powstania na Ursynowie mieszka koleżanka Maria Szulc (sanitariuszka).

Jak zaczyna się Pana historia, jako młodego żołnierza?

Wychowałem się w rodzinie, jak to się dzisiaj mówi, patriotycznej. Mój ojciec był legionistą, należał do strzelców. 1 lipca 1939 roku został wezwany na ćwiczenia rezerwistów, miał być miesiąc, ale sytuacja tak się zmieniała, że nie wrócił już do domu. W pierwszych miesiącach okupacji związał się z organizacjami podziemnymi, był między innymi w Kedywie AK, czyli w komendzie dywersji. Ojciec w tym czasie wciągał mnie do współpracy.

Jako młody chłopak dostarczałem bibułę, to znaczy nosiłem biuletyn informacyjny pod określone adresy. Tak było do 13 października 1943 roku, kiedy jedna ze sztuk broni, którą ojciec wydał na akcję nie wróciła. Jeden z kolegów, Henryk Nowicki, dał się złapać i wsypał, że broń dostał od mojego ojca. Gestapo zabrało ojca na Pawiak, był przesłuchiwany w sposób wyjątkowo niegodziwy, stamtąd został przewieziony do Oświęcimia. Przeżył, ale zdrowia nie odzyskał. Nie wyszedł już do domu i zmarł w 1947 roku w wieku 47 lat. A człowiek, który ojca wydał, po wojnie wstąpił do Urzędu Bezpieczeństwa (UB).

Miał pan zaledwie kilkanaście lat, kiedy zaczął współpracę z AK...

Dokładnie 17. Ciekawe jest to, że ja mam dwie daty urodzenia. Moja data faktyczna to 1927 rok i w Encyklopedii Powstania Warszawskiego, gdzie oparto się na dokumentach szpitalnych taki jest wpisany. Kiedy w 1945 roku ukazał się dekret, że wszyscy członkowie AK mają zarejestrować się w UB, wtedy moja matka bała się, nie wiedziała co dalej będzie i załatwiła z proboszczem metrykę, że urodziłem się w 1930 roku. Chodziło o to, żebym nie miał skończonych 18 lat.

Karta PCK, wystawiona z nieprawdziwą data urodzenia

Wróćmy jednak do dnia wybuchu Powstania. Jak Pan to wspomina?

Nie pamiętam, czy w przeddzień, czy rano 1 sierpnia dowiedziałem się, że o godz. 17 będzie godzina "W". Koledzy ojca powiedzieli, że jak chcę, to mogę dołączyć do Powstania. Ojciec miał broń służbową, ale miał też zdobytą na wojnie, która była ukryta w mieszkaniu na Jezuickiej 4. Na kamienicę w 1939 roku spadła bomba i zburzyła cały front, w jednej ze ścian była ukryta broń. Wyciągnąłem ją i przyniosłem. Powstańcy się bardzo ucieszyli. I tak zacząłem swoją przygodę w kompanii szturmowej P-20 AK.

W jakich rejonach Warszawy?

Walczyłem na Starym Mieście i 3 września przeszliśmy kanałami do Śródmieścia. Wchodziliśmy na Placu Krasińskich i po bardzo, bardzo długim marszu wyszliśmy na Nowym Świecie przy Wareckiej. To był zupełnie inny świat. Starówka była atakowana, bo Niemcy chcieli mieć szlak komunikacyjny ze wschodu na zachód, a Śródmieście było w miarę spokojne. Wtedy luzowaliśmy oddział "Sokoła", który miał barykadę na przeciwko Cafe Cristal, obok dawnego "Smyka".

Aż przyszedł dzień kapitulacji...

W moim oddziale, który był szturmowy, zginęło bardzo wielu kolegów. Trudno z perspektywy tak wielu lat oddać dzisiaj właściwymi słowami tę gorycz porażki. Czuliśmy, że zarówno ci z zachodu jak i ze wschodu nas opuścili.

Trafił Pan do obozu jenieckiego?

Na barykadzie na Tłomackiej Niemcy zaatakowali czołgami, strzelano do nas z broni maszynowej. Ja miałem szczęście podwójne, jedna kula przeleciała mi tylko po włosach a druga niegroźnie musnęła w ramię. Dostałem opatrunek, ale nadal walczyłem. Po kapitulacji lekarz skierował mnie do szpitala, żeby fachowo się mną zajęli. Zameldowałem się na Mokotowskiej i dzięki temu nie poszedłem do niewoli z oddziałem.

Niemcy jednak szpital ewakuowali...

Ciężko rannych załadowali do sanitarek. Pozostałych, w tym mnie, w samochody ciężarowe i wywieźli nas na dworzec zachodni. Wsadzili nas do wagonów towarowych. Mówiło się, że wiozą nas do Niemiec, do obozu jenieckiego, ale tak naprawdę to nie wiedzieliśmy gdzie... Jeden z kolegów powiedział, że jestem za młody na niewolę i żebym uciekał. Pociąg nie jechał za szybko, a jak zwolnił na zakręcie, to właściwie mnie wypchnęli, bo ja się wahałem. Sturlałem się po nasypie.

Wiedział Pan, gdzie iść po pomoc?

To była noc i pod adres, który dostałem w pociągu nie mogłem trafić. Błądziłem, zapukałem do domu gdzie zobaczyłem światło, gospodarze byli przerażeni jak zobaczyli powstańca. Przeprosili, że nie mogą mnie w domu przenocować, ale pozwolili w sławojce. Jak tylko zaświtało, pościągałem wszystko, żeby nie było widać, że walczyłem. Znalazłem adres i tam w Gołąbkach, na ul. Legionów 8 byłem aż do 17 stycznia 1945 roku, do wyzwolenia Warszawy. Wtedy wróciłem do babci na Bródno.

Czy po wojnie, pomimo zmiany roku urodzenia, spotkały pana jakieś nieprzyjemności w związku z tym, że był w Armii Krajowej?

Choć się nie zarejestrowałem jako żołnierz AK, to i tak ówczesne władze musiały o mnie wiedzieć. W gruzach było ukrytych wiele dokumentów prowadzonych przez dowódców, których przecież nikt nie mógł zabrać do niewoli. A jak było odgruzowywanie Warszawy, to było srogo przykazane, że jakiekolwiek dokumenty natychmiast należy oddać do UB. Do czasu Gierka nie mogłem dostać paszportu. Oni swoje wiedzieli...

Dziś to pytanie pada bardzo często... Czy decyzja o wybuchu Powstania była słuszna?

Ktoś kto przeżył pięć lat okupacji, to pałał wielką nienawiścią do Niemców. Dzisiaj to się różnie ocenia, ale ja uważam, że Powstanie było potrzebne. Młodzież była wtedy tak zbulwersowana, że chciała chwycić za broń i odegrać się, a przy okazji odzyskać wolność, niepodległość, odzyskać Polskę. Uważam, że gdyby nie było rozkazu, to i tak te oddziały uderzyłyby na Niemców. Nie wiadomo czy nie byłoby większych strat, bo tak to przynajmniej było centralne kierownictwo... Jak rozmawiamy z kolegami to uważamy, że to było nieuniknione.

Dziekuję za rozmowę.

*Wywiad po raz pierwszy opublikowany na Haloursynow.pl w 2018 roku. Janusz Maksymowicz jest wiceprezesem Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych. Wciąż bierze udział w uroczystościach upamiętniających wybuch Powstania Warszawskiego. Dziś ma 94 lata.

(Anna Łobocka)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

WażniakWażniak

7 1

Chwała Bohaterom! 06:23, 02.08.2021

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%