Zamknij

Z Ursynowa. Stołeczny aż do szpiku! WYWIAD

14:23, 10.11.2019 Redakcja Haloursynow.pl Aktualizacja: 15:15, 10.11.2019
Skomentuj arch. prywatne arch. prywatne

Wychowywał się na Ursynowie, przy ul. ZWM, gdzie przez kilkanaście lat okupował podwórkowe boiska. Później trafił do Legii, z którą zdobywał mistrzostwo Polski. Dziś jest uznanym komentatorem sportowym. Za co kocha Ursynów? Rozmawiamy z Marcinem Rosłoniem byłym piłkarzem.

Spotykamy się w kawiarni przy Wąwozowej. Bo mieszka Pan niedaleko...

Mieszkam w okolicy, na Stryjeńskich. Zdążyłem już bardzo dobrze poznać te rejony, odkąd mieszkamy tu już na stałe z żoną i 10-letnią córką. Jestem tu od kilkunastu lat. Wcześniej mieszkaliśmy przy pl. Szembeka, potem szukaliśmy innego mieszkania. Znaleźliśmy je w al. KEN. Żona (Katarzyna Dydo, dziennikarka Czwórki Polskiego Radia – przyp. red.) pracowała na Mokotowie, przy Malczewskiego, a akurat ja grałem w pierwszej drużynie Legii, byłem częścią tego zespołu, który zdobywał w 2006 roku mistrzostwo Polski. Grałem w całej rundzie jesiennej, więc było z czego uruchomić kredyt (śmiech).

Zdecydowaliśmy się na mieszkanie z rynku wtórnego, wtedy ceny były znacznie niższe niż teraz. Zabawne jest to, że znaleźliśmy mieszkanie w bloku, w którym w 2001 roku szukaliśmy czegoś do wynajęcia. Ale wtedy stwierdziliśmy, że jest tu głośno, ciągle trwają remonty, więc zamieszkaliśmy na Pradze. Tutaj przenieśliśmy się jednak nieco później. Okolica jest tutaj naprawdę ładna.

Gdzie kręciło się Pana życie kilkadziesiąt lat temu, gdy rodzice sprowadzili się na Ursynów?

Wychowałem się przy ul. Związku Walki Młodych – rodzice dostali tam mieszkanie, gdy miałem półtora roku. SGGW wyglądało inaczej – nie była takim pięknym kampusem jak dziś. Wszędzie były krzaki – cała ta zieleń była totalnie nieuregulowana, idealna do zabawy, budowania szałasów, pieczenia kiełbasek.

A po drugiej stronie drogi, na osiedlu Stokłosy, znajdowały się dwa boiska piłkarskie. Żyliśmy piłką, innymi grami, które dziś nie są już tak modne wśród dzieciaków. Obserwuję, jak to dziś wygląda: jak dzieciaki siedzą na boiskach z piłkami przy nodze, ale grają jednocześnie w coś na telefonie. I staram się ich wtedy jakoś zachęcić, by pograli w to, co my przed laty: w jedno podanie, w króla, odbijajcie o murek, pograjcie w kwadraty. Niestety – nie wiedzą, co to jest. Trochę mi tego szkoda.

My żyliśmy tym, co było dostępne. Pamiętam, że chodziliśmy na wspomniane boiska na Stokłosy – były tam dwa boiska: jedno z siatkami, z lekkim spadkiem, po bokach trawiaste, na środku – klepisko. Tam rządziła grupa 16-, 18-latków, którzy grali już w klubach. Oni byli takimi naszymi bohaterami. My graliśmy sobie z boku na boisku do kosza, ale nas pasjonowało to, jak sobie radzą starsi. W ogóle sama przyjemność z gry na boisku z bramkami, które miały siatki… Ja potrafiłem przez dwie godziny być tam i kopać do bramki z siatką. Wiadomo – przy bramce bez siatki mieliśmy zawsze problem: trzeba po te piłki chodzić, biegać, obowiązywało słynne „prawo Pascala: kto wykopuje, ten zap…”. Ale generalnie to było dla nas wydarzenie. My czekaliśmy na to, aż starsi zawsze w końcu schodzili, ewentualnie czasem ktoś z nas szczęśliwie się załapał do gry z nimi. Wołali: „E, młody, chodź tu, zagrasz!”. 

Teraz też często spotyka Pan tu swoich znajomych?

Tak – także ze świata piłki, byłych piłkarzy. Były polonista Maciej Bykowski i legionista Marcin Mięciel prowadzą niedaleko swoją akademię, kiedyś mieszkał tutaj też Piotr Mosór, również z Legii, zanim wyprowadził się na Bemowo. Ostatnio spotkałem też Piotra Włodarczyka, mojego kolegę z czasów Legii z 2006 roku. Wpadliśmy na siebie podczas biegania. Powiedział mi, że akurat musi zrzucić nieco brzucha. (śmiech) Trzymam kciuki, żeby mu się udało! Mówi, że jest w bieganiu coraz bardziej zawzięty i regularny – więc tym bardziej trzeba wspierać! Na razie częściej mijam na biegowej ścieżce jego żonę Monikę. (śmiech)

Zdążył już Pan poznać dzielnicę bardzo dobrze…

Ale wciąż się gubię! Tutaj jest tyle ulic… Nabudowano tyle nowych bloków, wciąż pojawiają się kolejne. Wciąż jednak pamiętam wiele interesujących i ważnych miejsc – gdzie kupiłem swoje pierwsze korki od obywatela ówczesnej Wspólnoty Niepodległych Państw. Musiałem sprzedać nawet swoją kolejkę, którą tata kupił mi kiedyś na prezent, żeby zdobyć pieniądze na korki – w zestawie z piłką. Mnie cały czas kręcił tylko futbol – na komunię chciałem akcesoria piłkarskie, nie zegarki z melodyjkami! Dostałem piłkę-biedronkę od sąsiadki, toteż niektórzy byli zawiedzeni, że cieszę się najbardziej z tej piłki, a nie z reszty upominków. A ta piłka była szyta ręcznie, składała się klasycznie z 32 łatek. O tę piłkę dbało się codziennie – mycie, suszenie, kremowanie, chodziło do szewca, by jej żywotność była dłuższa. To był skarb.

Dużo spaceruję i jeżdżę rowerem po Ursynowie i zawsze staram się przemierzać go osiedlami, niekoniecznie ścieżką. Zmiany są kolosalne, podwórka zadbane, stare bloki z płyty mają efektowne murale, trawniczki przystrzyżone, wszędzie place zabaw, orliki...

Mógłby Pan określić się „człowiekiem stołecznym do szpiku kości”?

Stołeczny! Tak mówiono na mnie w Lechu Poznań! Ale rodzice nie są z Warszawy – mama urodziła się w Gdańsku, babcia od strony mamy jest spod Wrocławia, dziadek z Kielecczyzny. Dziadek był żołnierzem, więc przemieszczanie się po kraju było dla niego czymś stałym. Ja urodziłem się i wychowałem w Warszawie. Tylko teraz coraz częściej mam poczucie, jakbym już wszystko w tej mojej Warszawie przeżył. Kupiliśmy więc z żoną domek na mazowieckiej wsi, do którego najchętniej bym się przeniósł, zmienił klimat. To nasza mała odskocznia od miasta, nauka innego życia, w wolniejszym tempie, bez zgiełku, samowystarczalnie. 

Chodzi mi po głowie plan, żeby się z Warszawą rozstać na kilka lat... Wyjechać i ewentualnie wrócić potem ze zdwojoną siłą. Tylko żona nie chce się na to zgodzić, przynajmniej na razie, jest typowym mieszczuchem. Warszawa znana od dziecka to jest zupełnie inne uczucie, inny stan niż wtedy, kiedy człowiek przyjeżdża do stolicy pierwszy raz jako dorosły. To miasto wtedy może przerażać i porywać zarazem, bo jest „wielkie”, choć to pojęcie względne. Ale później jeździ się po świecie, widzi inne miasta, inne miejsca i wtedy jej rozmiar już nie jest taki porażający.

Warszawa jest specyficznie piękna, szczególnie, gdy chcemy ją pokazać komuś latem, wiosną. Otwarta na rowery, coraz bardziej zwrócona w stronę rzeki, różnorodna, zielona, świetnie skomunikowana, atrakcyjna kulturowo,, sportowo, imprezowo i kulinarnie. Zimą jest trochę gorzej – wtedy bywa szara, smutna, ciemna, nieatrakcyjna. 

Chyba największą różnicą przez te wszystkie lata, jakie upłynęły, odkąd pan tu jest… jest to, że Ursynów stał się samowystarczalny. Praktycznie nie musimy wyjeżdżać do centrum.

Ja sam się na tym łapię, że kiedy jestem w domu, to nie chce mi się jechać do centrum. Mamy tu kina, restauracje, las, ścieżki rowerowe, winiarnie, kawiarenki, boiska, górki, no brakuje trochę bieżni lekkoatletycznej z prawdziwego zdarzenia...

Chodzę sobie po Ursynowie, mam akurat na to czas w tygodniu, bo dziennikarze i komentatorzy sportowi pracują najwięcej w weekendy – wtedy są rozgrywane mecze. Dlatego poza meczami jest czas na to, by nieco lepiej poznać miejsce, w którym mieszkam. Biegam, jeżdżę na rowerze. Zaglądam do różnych knajpek, każdej daję szansę, szukam nowych miejsc, smaków. Znam chłopaków z Adany, kebabowni przy Belgradzkiej, przychodzę też właśnie tutaj, do kawiarni Rejczel - to jest lokal, do którego ludzie w centrum również chętnie by zaglądali.

Chciałbym, żeby restauratorzy tworzyli, a mieszkańcy Ursynowa docenili właśnie takie miejsca, które będą namiastką czegoś, co możemy też przeżyć w Śródmieściu. Oferta kulinarna na Ursynowie jest bardzo dobra, lunche w przystępnej cenie, wszystkie smaki świata – od Barku na Wyżynach z końca lat 80. i świetnej kuchni polskiej, przez włoskie smaki, burgery, sushi bary, pyszne Moje Curry na Kabatach, po wege falafele i kuchnie orientu. Lubię zwiedzać i poznawać przez jedzenie. Także Ursynów. (śmiech)

Ma Pan blisko do Lasu Kabackiego. To dalej Pana ulubione miejsce treningów?

Dalej podążam znaną pętlą, inne trasy już również mam dobrze rozeznane. Las jest dla mnie najpiękniejszy ok. 6:00. Jestem w nim sam o poranku. Mam wtedy takie poczucie, że jest tylko mój. Właściwie nikogo więcej tam wtedy nie spotykam, co najwyżej takich biegowych świrów jak ja (śmiech). Chociaż czasem staram się namawiać córkę do tego, żeby mi potowarzyszyła. Zabieram ją na rowerach do Powsina, na drążki, chodzimy też na ten wyremontowany basen. Co do długości pokonywanych tras… potrafiłem przebiegać różne – człowiek potrafił pokonać 30 kilometrów w czasie typowego treningu. Kiedy trenowałem do maratonów, to wiadomo, że biegałem dłuższe dystanse. Czasami zmieniałem sobie też trasę, biegałem po Kopie Cwila, Dolince Służewieckiej, po Górce Kazurce...

…gdzie można Pana często spotkać, także na biegach z cyklu Monte Kazura.

Tak, jestem zaprzyjaźniony ze sklepem Napieraj.pl – organizatorami biegów, nie tylko biznesowo, ale też towarzysko. Pomagam wytaczać trasy, kibicuję uczestnikom – a sam pan wie, że bywają ich setki – jesteśmy cały czas tutaj obecni. To naprawdę przyjemna okazja do spotkań, naprawdę świetna impreza biegowa.

Trening, w której lokalizacji da zawodnikowi więcej?

To zależy, do czego się przygotowujemy, czy i jaki chcemy sobie dać wycisk. Nawet na 100-metrowym odcinku asfaltowym możemy dać sobie w kość. To zależy, ile mamy w sobie samozaparcia. Nawet na metrze kwadratowym można zamęczyć się crossfitem czy treningiem funkcjonalnym. 

Ja np. uwielbiam biegać na Górce Kazurce, bo jest bardzo nieuregulowana, jej szlaki są nierówne, to jest miniatura wielkiej góry. Ale cały czas też trzeba współdzielić ją z rowerzystami, którzy usypują tam sobie różnego rodzaju muldy. Na Kopie Cwila wygląda to lepiej, jest przyjaźniejsza dla spacerowiczów i asfaltowych biegaczy, którzy gdzieś muszą zrobić podbiegi, czyli główny element siły biegowej. 

Kazurka jest też na szczęście coraz mniej zaśmiecona – udało nam się bowiem swego czasu wymóc na władzach dzielnicy, by w końcu postawiono przy niej kosze na śmieci, kontenery na szkło. Wcześniej często tam chodziliśmy ze znajomymi i aż wstyd było patrzeć, jak tyle odpadów może się tam znajdować. Sami nieraz to sprzątaliśmy. Teraz jest już lepiej. Warto zmieniać świat samemu, jeśli ma się do tego energię.

W Pana sportowym komentarzu można wyczuć tę energię zawsze – jest Pan częścią ekipy sportowej CANAL+ od prawie 20 lat, komentuje mecze ligi polskiej, angielskiej i zawsze wyczuwa się tam entuzjazm!

Oczywiście, że tak. Ale PESEL-u się nie oszuka. Energii może i mam sporo, ale lata lecą. A zadań nie tylko w sporcie, ale też w pracy wciąż wiele… Nawet dzisiaj, spotykamy się, a już od rana chciałem zrobić tak dużo. Wstaję bowiem o 5:00, 6:00 rano, i cieszę się, że ciągle mi się chce, ale patrzę na to moje życie i czasem stwierdzam, że chyba już człowiek robi trochę za dużo. Staram się uczyć, by rozkładać pewne zadania na więcej dni, nie zajeżdżać się. Sportowiec – nawet, gdy przechodzi do dziennikarstwa – nie pozbywa się tego genu rywalizacji, zadziorności, ale czasem trzeba umieć się pohamować. Uczę się tego, życie mnie uczy, bo kolana bolą coraz częściej. (śmiech)

A wie Pan, że zawstydzić może wielu młodszych od siebie ludzi tym wczesnym wstawianiem? „Nie chce mi się” to dosyć typowe zdanie dla młodych ludzi.

Pytanie, jak jesteśmy zorganizowani. Po pierwsze – to się wynosi z domu, jesteśmy w jakimś trybie wychowywani, mamy pewne nawyki. Ja od małego wstawałem wcześnie, jestem też nauczony, że wcześnie należy chodzić spać. Nawet trener Stefan Białas powtarzał nam w Legii, że każda godzina wyspana przed północą liczy się podwójnie. Czuję się tę stratę lub zysk, jeśli chodzi o „dług senny”.

Kiedy chodziłem do podstawówki przy Górnośląskiej, czyli w Śródmieściu, trzeba było tam dojechać  z Ursynowa Północnego, na którym mieszkałem z rodzicami. I to innymi środkami transportu niż metro. Z prostej przyczyny – metra wtedy nie było. Ja się wychowałem w latach 80. XX wieku. Nie mieliśmy telefonów komórkowych. Wsiadałem w autobus linii 177 lub 477, który zatrzymywał się przy ulicy Jastrzębowskiego. Wsiadało się na trzeci rzut, bo pierwszy i drugi był przepełniony. (śmiech)

Nie było też na tej trasie akurat „przegubowców”, więc tłok był sakramencki. Dojeżdżaliśmy do Placu Na Rozdrożu, mama przesiadała się w linię 503. Jechała na Konwiktorską, bo tam pracowała, była masażystką w przychodni rejonowej. Tata pracował w centrum. Ja zostawałem i szedłem do szkoły na piechotę. Żeby zdążyć na 8:00, musiałem codziennie wstawać o 6:00. Jesień, zima, ciemno, chłodno – nieważne, by się nie spóźnić, trzeba się było pilnować. Znaczy rodzice pilnowali i jakoś weszło w krew.

Nie były to czasy luksusów…

Powiem więcej – samochody i taksówki też były dobrem luksusowym. Było ich mało, same taryfy również nieliczne, a w dodatku nierzadko same wybierały sobie kursy. A na postojach – tłok, po 10-12 osób czekających w sznureczku na przejazd. Pamiętam, jak siedziałem u babci na Mokotowie, wypatrywałem w oknie taksówki. Babcia często się litowała – mówiła: dam Wam na taksówkę! Siedziałem wtedy, patrzyłem, jak tłum czekający na taksówki powoli maleje. Dwanaście – siedzimy jeszcze u babci. Siedem osób – jeszcze czekamy. Pięć, cztery – dobra, zbieramy się. Trzy, dwie, jedna – już wychodzimy. W końcu – zero! Nie ma nikogo. Łapiemy się! I tacy zadowoleni z siebie jedziemy z powrotem do domu, taksówką, no wie Pan, luksus.

A dziś? Człowiek kombinuje dzięki Uberowi, Boltowi, MyTaxi… ma tyle możliwości, by zapłacić jak najmniej, a metro to normalka. Jadąc taksówką, człowiek mijał za każdym razem jego budowę.

A skąd wybór szkoły w centrum Warszawy?

Chodziło o to, żebym nie szedł z tymi samymi ludźmi, które znałem z podwórka, do jednej szkoły. Rodzice chcieli, bym poznał też innych, wszedł w nowe towarzystwo. Potem okazało się, że szkoła jest przecież blisko Legii – Górnośląska i Łazienkowska to przecież ta sama okolica. Trafiłem do klubu już w drugiej klasie, po naborach przeprowadzonych w hali na Ursynowie. Później byłem w liceum im. Batorego, moje życie kręciło się właśnie wokół tych terenów. Górnośląska, Łazienkowska, Myśliwiecka, Agrykola, wreszcie CANAL+ na Kawalerii 5. Wszędzie rzut kamieniem, a dom nadal na Ursynowie.

Jak upływa życie Marcinowi Rosłoniowi?

Wbrew pozorom – mija za szybko. Skończę niedługo 42 lata. Nawet nieraz siedzimy sobie z żoną, pijemy wino, zastanawiamy się, co robiliśmy 20 lat temu… i konkluzja jest taka, że to zleciało zbyt szybko. Wydaje się nawet, że życie w młodości przeciekało nam przez palce, ale to miało swój rytm i urok. To były prawa tej naszej młodości. Teraz zadań jest mnóstwo – dziecko, dom, praca, dwa kundelki, dzień mija za dniem, rok temu miałem operację prawego kolana, a teraz będą mi wyjmować śruby. Sam nie wiem, kiedy to minęło. Mijający czas najlepiej widać po własnych dzieciach i to najświętsza prawda. No i po siwych włosach. (śmiech) Ale się nie poddaję. Trzeba czasami trochę zwolnić, ale warto trzymać formę. I kochać ten nasz Ursynów, bo naprawdę jest fajny dla każdego!

Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Rafał Majchrzak

[ZT]13684[/ZT]

[ZT]16505[/ZT]

[ZT]13435[/ZT]

[ZT]12735[/ZT]

[ZT]16303[/ZT]

(Redakcja Haloursynow.pl)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%