Zamknij

Moczydłowskie ruiny

10:17, 15.07.2018 Adam Hohendorff
Skomentuj KZ KZ

Hen gdzieś daleko na dzielnicy skraju, może nie tyle za górami i lasami, co przed Lasem Kabackim i blisko góry Kazurki, gdzie kiedyś egzystowała wioska Moczydło, w każdy słoneczny weekend ulica zwana Moczydłowską zamienia się w trakt marszu spacerowiczów. Idąc dziarsko poboczem asfaltu gęsiego od Stryjeńskich, wymachują torbami z piknikowym żarełkiem i pragną jak najszybciej zanurzyć się w wonnościach podmiejskiego lasku. Mijają z lewej strony jakże użyteczny i pojemny nowoczesny apartamentowiec z delikatesami na dole, z prawej zaś na wzgórzu dwie stare, jakże bezużyteczne i ignorowane ruiny ceglanych zabudowań, zarośnięte zielskiem dzikich krzaczorów i dyskretnym majaczeniem dające znać, że jeszcze dyszą.

Jednak najczęściej bywają odwiedzane dopiero gdy zmrok i raczej przypadkowo, głównie wtedy, gdy ktoś tam zabłąka się przygnany po wieczornym piwku potrzebą fizjologiczną, a innym razem zbłądzi zakochana para, ale przykry odorek rychło zakłóci gorące drażnienie rozhulanych zmysłów i cały romantyczny nastrój trafi szlag.

Ruiny docenili okoliczni kibice i grafficiarze, którzy w szaleństwie działań awangardowych prawie nie zostawili na murach skrawka oddechu i gdy zabrakło miejsca na kolejne wielobarwne bohomazy, przenieśli swą twórczość na inne obiekty, nie oszczędzając nawet parkanu pobliskich świętych zabudowań parafialnych.

Wierni ruinom pozostali przez lata bezdomni, choć dziś nie mają oni tam nawet jakże zimą potrzebnego zadaszenia. Ale jak to mawiano: gdy się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Zdania mieszkańców na temat bezdomnych są w okolicy podzielone. Jedni bezwzględnie traktują ich jako upiornych i kłopotliwych przybłędów, co ledwie kończynami włóczą i szczą, gdzie popadnie. Inni bardziej wyrozumiale, a nawet życzliwie, jako pełnoprawnych sąsiadów tym tylko odmiennych, że los zabrał im dachy.

Ci pierwsi mają swoje mocne dogmaty: takie obrośnięte menele, obdartusy nieświeżo pachnące, przepoconą, rzadko zmienianą odzieżą, rozpalą w środku ognisko albo zaprószą ogień i przez to cyklicznie co jakiś czas pożary. I rzeczywiście w przeciągu kilkunastu lat był pożar, może nawet dwa. Straż wzywano częściej, gdy tylko dym roznosił się nad ruinami, alarmy jednak były na wyrost, bo po najgroźniejszej pożodze bezdomni, wciąż nie rezygnując z ogrzewającej ich ogniskowej celebry, we własnym interesie lepiej już tam nad żywiołem płomieni panowali.

Gdy jednak przyjrzymy się włóczęgom bliżej, bezduszne argumenty tracą na swej arbitralnej mocy. Taki odtrąceniec co najwyżej po prosi o jednego papierosa, nawet za niego chce honorowo zapłacić, a gdy spyta, co mu najbardziej doskwiera, odpowie, że brak dobrego słowa. Oczywiście sporadycznie zdarzy się inny, bardziej nieznośny i czepialski, ale przecież każdy człowiek to sam w sobie wyjątek, wobec którego trudno ustalić matematyczną, obowiązującą regułę. Fakt faktem do ruin przylgnęli i choć brak dachu przeszkadza, na pewno sam niszczejący mur skutecznie izoluje od ostentacyjnie szczęśliwszej reszty świata. W jednej ruinie jeszcze można posiedzieć i przedrzemać między dzikimi krzaczyskami, ale okna i wrota drugiej budowli już zamurowano i wejść nie da rady, co złowieszczy, że czas noclegowej sielanki i w pierwszych murach już policzony.

A pomyśleć, że te szkielety to miejsca, które miały kiedyś swój niespodziewany złoty wiek. Choć zaczęło się bardzo nieśmiało i niepozornie.

Trzy wieki temu rozciągała się tu folwarczna wioska. Rozciągała się – to może mocno powiedziane, ot pięć skromnych chałup na krzyż, potem już jednak siedem, dziesięć, coraz więcej. Była więc i niezbędna zwierzyna hodowlana, co wymogło postawienie na wzgórzu pomieszczeń gospodarczych. Musiały być wtedy dla przybyszy ważnym punktem rozpoznawczym wioski, miały swój czas.

Potem nastały czasy uwłaszczenia, przyszła również wśród sfer wyższych moda na wyścigi konne. Organizowano je wtedy na Polach Mokotowskich. Dla stołecznej elity to ekskluzywne widowisko i zdradliwe rozkosze hazardu, dla lśniących dobrobytem klaczy i ogierów niezbędne zadbane stajnie i tory treningowe. I te dwa pomieszczenia godnie wyścigowym koniom służyły, same zyskując na prestiżu, zaś w pobliżu, gdzieś dziś wyrasta usypana z gruzów góra Kazurka, urządzano jazdy próbne. Trwało to latami, potem jednak długa przerwa i powrót do tradycji zaplecza wyścigów dopiero w latach międzywojnia, gdy otwierano słynny tor służewiecki. I to był łabędzi śpiew chwały tego miejsca.

Najgorsze czasy dla moczydłowskich zabudowań nastały po wojnie. Były podobno wobec nich różne plany, jednak gwoździem do trumny okazała się ekspansja ursynowskiego blokowiska, osaczająca te dwa nieboraki. Okolice pobliskiej ulicy Kazury były wtedy częścią ogromnego ursynowskiego placu budowy. Rusztowań na ogrodzonych budowach pilnowały często psy, tam miały swój raj. Budynki mieszkaniowe postawiono i oddano do użytku, dla niektórych psów oznaczało to wygnanie z raju, puszczone luzem pozostały bezpańskie. I właśnie w tamtych zapuszczonych miejscach na wzgórzu, często dokarmiane przez osiedlową kocią karmicielkę przy okazji jej wieczornego obchodu, los swój z bezdomnymi ludźmi i kotami dzieliły.

Niebawem zniknęły, bo zdaniem węszących wszędzie zło łączyły się w rozszczekane watahy, będące dla ludzi zagrożeniem. Na dodatek skoro blisko las, to i zagrożenie wścieklizną, więc lepiej niż znaleźć domy, załatwić sprawę inaczej. Wieść okrutna niosła, że ktoś je z tego powodu podstępnie podtruwał. Osiedlowi obrońcy czworonogów nie kryli oburzenia, przygarniając nieliczne, które udało się ocalić. Potem zostali już sami bezdomni ludzie.

Mgławicowe plany entuzjastów o przekształceniu miejsca w jakiś klub albo kawiarenkę spełzły na niczym z powodu ogromnych zniszczeń po pożarze. Sześć lat temu ruiny włączono do rejestru zabytków. I tak pozostały na swoim pagórku jak wysepka pomiędzy osiedlami a lasem, jednych strasząc zwłaszcza w nocy upiornością, u innych wywołując bezduszną obojętność, u jeszcze innych łezkę sentymentu. Za bardzo niezwykłe, żeby zburzyć, za bardzo zmaltretowane, żeby odtworzyć i pożytecznie wykorzystać.

Zawieszone między bytem a niebytem. Przeklęte a jednak święte, bo teraźniejszość z odległą, barwną przeszłością scalają.

O ruinach na Moczydłowskiej można także przeczytać w naszym innym artykule

(Adam Hohendorff)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(4)

TESTOTESTO

5 2

Kolejny dobry art o Ursynowie, dzięki! 09:24, 16.07.2018

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

karolkarol

3 1

Raczej o bezdomnych. Ciekawi mnie historia okolicy ale ten tekst dałem rade przeczytać tylko do połowy. 12:10, 16.07.2018


reo

ZieeeewZieeeew

9 4

świętych zabudowań parafialnych... co wy tam ćpiecie? 09:45, 16.07.2018

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

DrNoDrNo

2 1

Te ruiny powinny zniknąć, to żaden zabytek a jedynie kloaka dla okolicznych pijaczków. 10:14, 19.07.2018

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%