Zamknij

Nagrodzone opowiadanie uczennicy "Kossutha"

15:38, 25.06.2020 Redakcja Haloursynow.pl Aktualizacja: 15:40, 25.06.2020
Skomentuj mat. prasowe mat. prasowe

Opowiadanie Joanny Janickiej nagrodzone na międzynarodowym konkursie literackim „Słowo i tożsamość” im. Marii Danilewicz Zielińskiej

Zegar tykał miarowo, drąc ciężką zasłonę ciszy. Spomiędzy warg nie ulatywał już oddech, tylko czemu uwagę moją dopiero teraz zwrócił? Choć na obliczu czułem pieszczoty księżyca, ramiona ciemności jakby wciąż kurczowo trzymały mnie przy sobie. Marmuru, w pamięci twardego, zimnego, nie byłem w stanie już poczuć. Wciąż zdawało mi się, że żyłem, choć me serce w piersi nieruchome i martwe. Myśli wciąż nawiedzało pytanie: czymże ja zasłużył na los od śmierci straszliwszy?

– Ojcze.

Ospale, bez zwykłej gwałtowności zaskoczenia uniosłem się, przysiadając na krawędzi twardego posłania. Spojrzenie naraz zwróciłem ku stojącej przy drzwiach postaci. Młodzieniec, szykownie odziany, zbliżył się bezdźwięcznym krokiem, a tuż przy mnie się zatrzymał. Jego oddech niewidoczny w powietrzu, pierś się nie unosiła. Szarą skórę w srebro księżyc blaskiem przyodział.

– Ojcze, brama na dziedziniec wyłamana, u drzwi wejściowych lud wzburzony się tłoczy – jego głos rozbrzmiał pustką, twarz nawet nie drgnęła. – Uznałem za powinność cię powiadomić, byś świadom był napaści.

– Dobrze uczyniłeś, Arthurze – ciche kłamstwo z moich ust padło. Wolałbym nie znać godziny swej ostatniej. – Gdzie są twe siostry?

– W sypialni mojej, najdalszym miejscu dworu. Winienem wyrazić to wcześniej, ojcze, jednak liczę, iż także się tam udasz, skoro odmawiasz nam wszystkim opuszczania tego miejsca.

– Wybacz, mój synu – nie dałem ciszy chwili na wybrzmienie – ale nie zamierzam kryć się przed tłumem. Czyś nie pomyślał nawet przez moment, iż ucieczka przedłuży jedynie cierpienia nasze? Ciała te umarły już dawno, ni bólu, ni zimna czy ciepła nie czują. Wiem, że dziewczynki od ludzkiego okrucieństwa uchronić pragniesz, lecz żyją bez przyszłości, dawno w głębokim gruncie pogrzebanej. Proszę cię, byś ich kłamstwami swymi, choć w zamiarach dobrych, nie mamił już dłużej. Byś odkrył ich umysły z cienia kojącej nieprawdy.

Młodzieniec opuścił głowę, posępny i rozczarowany.

– Cóż więc mam uczynić? – po kilku długich chwilach zapytał, niepewności pełnym głosem.

– Przed wejście je przyprowadź i czekaj tam na mnie.

Gdy plecy Arthura zniknęły w ciemnościach korytarza, ponownie ułożyłem się na twardym kamieniu. I znowu spojrzenie zawędrowało ku księżycowi, którego blask promieniami przesiąkał przez okna. I znowu myślami zanurzam się w ciszy, próbując strach i niepokój uśmierzyć. Odegnać narastające obawy.

Płynęły długie minuty, monotonnie odmierzane przez zegar. Wreszcie wstałem i skierowałem swe kroki ku drzwiom. Korytarz, który w spokoju przemierzyłem, przez cały dwór do wejścia mnie prowadził. Mijałem obrazy, po raz ostatni śląc im spojrzenia. Krągłościami rzeźb po raz ostatni cieszyłem swe oczy. Widziałem pełne ksiąg regały, po raz ostatni ich mądrości wspominając. Dostrzegłem błysk srebra lamp gdzieś w kącie, a po raz ostatni przez myśli przebiegał mi czas, jaki przy cieple ich ognia spędziłem.

Dotarłem do drzwi wejściowych. Głuchy huk i okrzyki gniewu, które od kilku minut narastały coraz bardziej w moich uszach, teraz rozbrzmiewały niemalże w całej okazałości, zagłuszając wszystko inne, przytłaczając moje myśli. Tutaj, przy prowadzących ku górze schodach, stały potulnie moje dzieci, każde z martwym spojrzeniem kierowanym ku drzwiom. Tuż przy nich stanąłem, naiwnie łudząc martwe serce, że ciepło ich ciał poczuję, tak jak dawniej mogłem je czuć. Nic, nawet dotykając dłoni Arthura, nie czułem. Nawet zimna gnijącej skóry, co pocieszenie liche mogłoby stanowić.

– Tatusiu, czemu kazałeś nam tu przyjść? – padło z ust Phoebe, jasnowłosej, najmłodszej spośród trójki. Oczy, niegdyś nurzane w cieple brązu, dziś puste i wyblakłe, zawiesiła na mnie. We wciąż słodkim jej głosie wybrzmiała pretensja, czy to ja sam ją nadałem? Czy moje serce tak przez robactwo przeżarte, że ni smutku nie mogłem poczuć, dziecko z krwi własnej na straszliwą śmierć wydając? Jej krągła twarzyczka, choć blada, bez wyrazu, w myślach mych wciąż się śmiała, jak niegdyś zawsze w pierwszych ciepłych dniach wiosny, gdy biegała pośród zieleniejących krzewów. I dziwne uczucie mnie ogarnęło, którego nie sposób się wyzbyć.

– Ojcze, czemu nic nie odpowiadasz? – siostrze zawtórowała Eloise, choć jej głos jak przez taflę wody, cichy, przytłumiony do mnie docierał. Choć byłem wpatrzony w Phoebe, twarz Eloise wypłynęła we wspomnieniach, co teraz falą nieskończoną przed oczy moimi sunęły. Młoda panna o promiennym, choć speszonym licu, siedząca w cieniu jednego z klonów z otwartym na kolanach listem. Co chwilę spoglądała na drobne tekstu linijki, te, co w rumieniec jej twarz przyodziały i uśmiechała się wstydliwie.

– Ojcze? – odezwał się Arthur, lecz i jego słowa zagubiły się po drodze do mych myśli, które całkiem pochłonął wir krzewów, listów i uśmiechów. I on teraz przede mną stanął, młodszy lat kilka, z kartką papieru w dłoni. Pierwszym wierszem, który napisał i ośmielił dać do mej oceny. Dumę swą niestarannie skrywał, gdy usłyszał słowa pochwały, uśmiech w kącikach jego ust zagościł, ujście dając radości duszy jeszcze młodej.

I czuję tę wielką prawdę, że drobiazgi stanowią w sumie życie, a nie ciało z krwi i kości. Że to wszystkie te uśmiechy, czy wstydu, czy szczęścia, poukrywane we wspomnieniach. Dopiero teraz o istnieniu swoim przypomniały, gdym wprost spojrzał na swe pociechy, razem zebrane.

– Źle żem postąpił – szepnąłem, gdy poruszenie opuściło me ciało, a wracająca świadomość coraz większy zamęt i panikę w myśli wlewała. – Wnet musimy…

Nim zdążyłem ich objąć i pchnąć ku schodom, donośny huk wywarzanych drzwi dobiegł zza moich pleców, a ciężkie drewno z głuchym trzaskiem na marmurową posadzkę opadło. Ledwie zerknąłem przez ramię, wzrokiem chwytając jedynie płomienie pochodni, a już kilkanaście par rąk za poły mego płaszcza w tył mnie ciągnęło. Wyrywali z głowy włosy i pluli mi na twarz, choć nic z tego właściwie nie czułem. W głąb rozszalałego tłumu rwały mnie dłonie tych, których niegdyś zwałem przyjaciółmi. Chciałem wyciągnąć ramię, widząc, jak i dzieci me los ten spotyka, jak te zwierzęta w ludzkiej skórze nawet Phoebe szarpią bezlitośnie, jednak tłum szaleńców już wywlekał mnie na dziedziniec.

– Niniejszym skazuję – przemówił ktoś głośno, wrzaski gniewu przekrzykując – Emricha Hounsfielda, hrabiego Staffordshire, wraz z trojgiem dzieci jego, na karę natychmiastowej śmierci pod zarzutem uprawiania czarnej magii, a także zamordowania Teressy Hounsfield!

Nie byłem w stanie dostrzec, jak straszny wyrok zrzucili na moje dzieci. Pocieszałem się myślą, że niczego nie poczują, a ich dusze, choć potępione, wreszcie opuścić będą mogły swą cielesną powłokę.

Ja sam nie czułem, jak ogień trawił powoli moje trzewia, choć przecież cierpiałem, innym pożerany płomieniem. Nie mogłem wybaczyć sobie tego, że dotychczas życie jedynie ciałem było dla mnie i tym nie tylko sobie samemu odebrałem przyszłość. Jakiż żal mnie teraz wewnątrz palił, że przekleństwo mej żony nie jedynie na mnie spadło, lecz na całą krew moją musiało paść. Czułem, że wina cała na mych barkach spoczywała, za dzieci moich życie zbyt krótkie i tak strasznym okrucieństwem naznaczone. Kara słuszną by się zdawała, gdyby jedynie mnie dosięgnęła.

I to nie wściekłość mego ludu mnie zabiła, nie ich ostrza i ogień, nie Teressy klątwa, co wraz z ostatnim tchnieniem usta jej opuściła, lecz żal przytłaczający, że wcześniej tych uśmiechów przed oczami nie stawiłem.

(Redakcja Haloursynow.pl)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%